sobota, 26 października 2019

Rowerem po Śląsku - grupa Chudów

Jedna z największych grup rowerowych... być może nawet i największa wywodzi się z Chudowa. Mam przyjemność do niej należeć od dawna i pomimo że wielu z jej ojców i matek chrzestnych dziś już się nie udziela, to zawiązała się pomiędzy nami taka braterska nić. I pomimo tego, że po drodze zdarzyło się parę nieprzyjemnych zajść to sentyment pozostał tam gdzieś pod Chudowskim zamkiem.
Dlatego z wielką radością odczytałam zaproszenie na wydarzenie, które niegdyś cyklicznie, a następnie coraz rzadziej odbywało się w tym pięknym zielonym zakątku. Trochę trzeba było przykombinować w pracy, ale jak tu nie pojawić się na Ognisku w Chudowie i nie zobaczyć tylu przyjaznych twarzy?
Jestem jedną z najdalej mieszkających, o ile w ogóle nie mieszkam za daleko - więc dla mnie taka impreza to około 40 km w jedną stronę i powrót w ciemności. Ale co tam - jadę :D

Las Żwakowski

figura trójcy św w Gostyni
Drogę do Chudowa nieraz opisywałam, bo w końcu zdarzało się jeździć co piątek, jednak czasami się po drodze coś nowego przytrafi. Jak na przykład O! ta dróżka. Nie jechałam nią nigdy.
Dróżka poprowadziła mnie wprost pod elektrownię  Łaziska. Wpadłabym do muzeum elektroniki, tylko znów się śpieszę. Za to przypomina mi się pewne wydarzenie sprzed kilku lat, kiedy to jechałam do Rybnika. Gdzieś o poranku to było, słońce jeszcze nie bardzo wstało, gdy mijałam kominy elektrowni. A później wjechałam gdzieś, gdzie droga nikła w lesie, potem zamieniła się w ścieżkę i zupełnie znikła. A że nie chciałam tracić czasu na powroty - zwyczajowo rower pod pachę i w barzoły. Nie wiedząc zupełnie gdzie jestem, jako punkt odniesienia obrałam tory. W końcu do Rybnika też dojeżdża pociąg. A jak on trafi to i ja nie powinnam mieć problemów.
I albo poprawiło się u mnie z orientacją w terenie, albo zwykły pic, olśnienie... przedemną Wawrzyniec. Będziemy się wspinać.


Moje stosunki z Wawrzyńcem można określić jako dosyć ciepłe - biorąc pod uwagę moje podejście do wjeżdżania pod górę w ogóle. Ile razy się tam zgubiłam, od ilu stron pokonywałam, a ile razy złapała mnie na Wawrzyńcu burza - jak w żadnym innym miejscu. Tym razem pokonuję wzniesienie od strony Brady. Żródła z tej strony góry zasilają Gostynkę płynącą do Wisły, wody z przeciwnej strony góry zlewają się do Odry. Jak zwykle w połowie do szczytu góra zaczyna na mnie warczeć. Nie ma spacerków i sapania - trzeba jak najszybciej uciekać zanim zastanie mnie tu w środku lasu burza. No i wiedziałam... jak tylko dotarłam do szczytu, upocona i zziajana niebo natychmiast przestało warczeć. Tu mnie ma. Skubaniec.





Czas zaoszczędzony na pędzeniu pod górę pozwoliłam sobie zmitrężyć na odwiedzinach pomnika z XIXw znajdującego się nieopodal szczytu Wawrzyńca. W miejscu tym doszło do morderstwa  - z rąk kłusowników zgineło dwu leśniczych. Pomnik jest trudny do zlokalizowania, leży bowiem na uboczu w gęstwinie - jak widać, ktoś jednak bywa. Pozostawianie w lesie zniczy budzi kontrowersje, więc jak już będąc w lesie napotykacie pomnik upamiętniający czyjąś śmierć, krzyż, bądź grób - wystarczy zostawić myśl, obecność, leśny kwiatek.


Kolejne miejsce na trasie, przy którym czuję potrzebę się zatrzymać to oczywiście skrawek raju znajdujący się za zabytkowym kościółkiem w Bujakowie. Piękny ogród jest utrzymany w tematyce religijnej, nie mniej jest to tak urocze miejsce pełne świątków, kapliczek i kwiatów że nie sposób się nie zatrzymać. W okresie letnim można się wstrzelić na kawę i ciasto, a nawet na pogaduchy z proboszczem :D




Na terenie ogrodu w Bujakowskim Sanktuarium można odnaleźć taki niezwykły zabytek - krzyż z 1691r. oświadczający że w tym miejscu umarła panna Katarzyna Kisielońska. W średniowieczu krzyże takie były formą kary narzuconej przez sąd jako forma pokuty - stąd nazywano je krzyżami pokutnymi, natomiast te późniejsze są raczej formą upamiętnienia czyjejś tragicznej śmierci i nie zawsze były stawiane przez zabójcę. Nigdy nie dowiemy się kim była i jak zgineła panna Katarzyna, jak również nie wiemy ile takich krzyży zostało przez wieki zniszczonych i zaginionych.


W końcu dotarłam na Chudowski zamek. Zawsze w tym miejscu wspominam naszą pierwszą wielką wyprawę - z czasów gdy nie było jeszcze smartfonów, GPSów a za wszelką nawigację służyła stara papierowa mapa na której znaleźliśmy "zamek". Wielce zaintrygowani wyruszyliśmy odnaleźć tenże zabytek, który po przybyciu okazał się być zarośniętą chaszczami kupą gruzu. Zamek zbudowany w XVIw przez Jana Saszowskiego z Gierałtowic przetrwał do 1874 kiedy spłonął i od tej pory przeistaczał się w ruinę.
W roku 1995 powołana została fundacja Zamek Chudów która częściowo odbudowała zamek, ma też pod opieką kilka innych ruin. Niestety prace z powodów finansowych od pewnego czasu ustały - dlatego zachęcam do wspierania fundacji ratujących nasze dziedzictwo, zabytki - bez naszego wsparcia nie mają szans na przetrwanie.





zabytkowa lipa Tekla
W końcu jestem na miejscu. Znajome twarze, serdeczne powitania, ciasto Marysi, pomidory z krzaczka i nalewka Oli. Właśnie... ta od której głowa nie boli.
Nie zdążyłam się jeszcze rozsiąść, gdy zadzwonił Kris że tuż za rogiem skręcił sobie koło. I faktycznie - rower wygląda na niezdolny do użytkowania, koło bardziej przypomina 8 niż O. Ale jest na to rada. W grupie rowerzystów zawsze znajdzie się ktoś kto poradzi. Więc zrywa się Krzysiek i mówi że już takie coś widział i robi się tak. Łup, łup kołem.. i proste. Czyli uda się nam wrócić dziś do domu. Ufff...


Niestety wkrótce pogoda się załamuje i zaczyna padać. Najpierw tak trochę, potem trochę bardziej, aż w końcu leje. Cóż, trzeba imprezę przenieść pod dach. Gościną podejmuje nas bar pod Teklą . Leje coraz bardziej, a nas nie opuszcza pogoda ducha.
Co dziwne, padający nieustannie deszcz nie ugasił ogniska, więc... deszcz nie deszcz - kiełbaski będą.





Mimo niepogody wyprawa się udała - miło zobaczyć znajome twarze, jednak przed nami kawał drogi w ciemności i deszczu. Zaraz po wyruszeniu okazuje się że mamy kolejną awarię. Tym razem w moim rowerze wysiadła elektryka i czeka mnie podróż bez oświetlenia. Kris przekłada na mój rower swój zapas odblasków. Mimo że pewnie z daleka świecę jak choinka na kółkach nie czuję się komfortowo bez oświetlenia, chcę jak najszybciej wracać do domu.
Uff... na szczęście i to się udało.

Trasa: Tychy - Gostyń - Łaziska - Bujaków - Chudów - Paniowy - Mikołów - Tychy - Bieruń (ok 95km)